21 czerwca.
Ten dzień będzie mega. Tak przypuszczam.
Cóż. Straciłam wenę twórczą, która pokazywała się, gdy wracałam do domu po szalonym dniu. Nieraz potrafiłam zapełnić po cztery kartki, a teraz nie zapełniłam nawet dwóch linijek odbitych kolorem niebieskim.
Czas się ubrać. Otworzyłam okazałą, drewnianą szafę, która świeciła pustkami w kwestii asortymentu. Wyciągnęłam stamtąd białą, lekko dziurawą bluzkę z chłopcem, do tego spodnie, marmurki, własnoręcznie zrobione, z przybitymi ćwiekami zakupionymi na aukcji w sklepie internetowym. Zbliżyłam się do drzwi za którymi była łazienka. Mały prysznic osadzony w rogu, zlew przy oknie obok miejsca do mycia. Na zlewie kubeczek z pastą i szczoteczką. Toaleta przy drzwiach.
Wzięłam żel i skrupulatnie umyłam twarz nie pomijając żadnego jej fragmentu. Potem sięgnęłam po zieloną szczoteczkę do zębów, nalałam na nią pasty ( wyszło mi tak, jak w reklamie. Nareszcie!) i dalej wiadomo co było. Wyszłam z łazienki całkiem odświeżona. Zaczęłam kierować się do kuchni, która do najpiękniejszych nie należała. Otworzyłam lodówkę wyciągając z niej mielonkę, która wyglądała na przeterminowaną, margarynę, oraz ser żółty, który wczoraj kupiłam z obawy, że sytuacja będzie taka, jak dzisiaj. Ugh. Nasmarowałam wczorajszą bułkę margaryną rzuciłam na to ser i zaczęłam jeść popijając rozpuszczalną herbatą kupioną przez babcię. Do kuchni nieoczekiwanie wchodzi Thomas- mój brak, starszy o trzy lata.
Trzeba coś zjeść. A potem do Mike'a na fajeczki.